Problem problemów, można by rzec: dlaczego w Polsce nie daje się od 20 lat zrobić nic, by państwo stało się normalne i przyjazne obywatelom, a nie popieprzone i bandyckie (a właściwie to gorzej niż bandyckie, bo bandyta napada ludzi raz na jakiś czas, a państwo łupi obywateli non-stop) czyli socjalistyczne?
Odpowiedź jest złożona, ale nie jakoś szczególnie skomplikowana czyli składa się na tę sytuację kilka czynników, ale kwestię tę można bez większych problemów ogarnąć… jeśli tylko wykaże się troszkę zainteresowania.

Pierwsza kwestia to historia Polski: dziesięciolecia przyzwyczajania, a w zasadzie zaszczepiania w ludziach myślenia typu Homo Sovieticus czyli wpajanie socjalizmu.
Jeśli ktoś nigdy w życiu nie jeździł samochodem i takowego nie widział, to
po pierwsze: nie będzie za samochodem tęsknił,
po drugie: kiedy już samochód zobaczy i usiądzie za kierownicą, to będzie się musiał nauczyć jeździć,
po trzecie: będzie musiał zapoznać się z przepisami ruchu.
Dokładnie to samo mamy z Polakami: od ponad 200 lat (biorę pod uwagę ten okres, w którym Stany Zjednoczone wyrastały na wolnym rynku) nie żyli w gospodarce rynkowej, nie znają kapitalizmu, więc za nim nie tęsknią.
Kiedy człowiek, który nigdy w życiu nie widział samochodu nagle ten samochód zobaczy, to może zareagować przerażeniem, strachem, na pewno nieufnością… a niezwykle rzadko z pozytywnym nastawieniem i ciekawością.
I to samo mamy w przypadku wolnego rynku. Człowiek, któremu od małego wpaja się socjalizm często z wrogością będzie podchodził do wolnego rynku i kapitalizmu.

Drugi aspekt to system demokratyczny (dzieli się on na kilka podpunktów, ale problemy z nim związane przedstawię w jednym bloku). Na demokrację w Polsce musimy patrzeć przez pryzmat historii, w przeciwnym wypadku nie zobaczymy i nie zrozumiemy niczego. Demokracja daje takie samo prawo głosu menelowi po 3 klasach podstawówki i profesorowi, uczniowi i nauczycielowi, niedojrzałemu, nieznającemu życia dzieciakowi i starcowi, o którym powiedzieć się tego nie da, szefowi firmy, który daje zatrudnienie 5000 osób i bezrobotnemu na zasiłku, który nie chce iść do żadnej pracy, bo lubi pić wino owocowe produkcji polskiej. Słowem: każdy głos waży tyle samo, bez względu na to, jakie „zasługi” dla kraju ma dany obywatel. Demokracja urzeczywistnia zatem socjalistyczne hasło równości. Ktoś może krzyczeć, że ludzie są równi i muszą mieć te same prawa. Niezupełnie, otóż, ludzie powinni jednakowo podlegać prawu, czyli powinni być równi wobec prawa. Różnica jest dość istotna, ponieważ opcja, o której mówię zakłada, że ludzie równi nie są, nie są jednakowi, czyli odnosi się do rzeczywistości. Ten kto krzyczy wspomniane rzeczy opiera się na wydumanej sytuacji, w której ludzie rzekomo są równi. Czy zatem człowiek z wyższym wykształceniem, uczciwy, pracowity, ambitny, koleżeński ma tę samą wartość dla społeczeństwa co narkotyzujący się bandzior, mordujący ludzi i okradający ich? Są oni, wg pana krzyczącego, równi?
Czy ktoś, kto świetnie rzeźbi jest równy temu, kto nie potrafi nawet utrzymać dłuta w ręku? Czy doświadczony kierowca jest równy chłopakowi, który dopiero drugi raz siada za kierownicą? A czy drużyna, która wygrywa Ligę Mistrzów jest równa zespołowi, który odpadł z niej po fazie grupowej?
Ludzie są różni i nie można mówić, że są równi, bo kreuje się tym samym wirtualną rzeczywistość. Przepaść intelektualna między człowiekiem gruntownie wykształconym, a człowiekiem, który nigdy nie chodził do szkoły, w wielu dziedzinach, będzie nie do przeskoczenia. Ten drugi nie będzie dla pierwszego partnerem do rozmowy, nie mówiąc już o perspektywach życiowych.
Ludzie są różni i to jest właśnie wspaniałe. Nic nie stoi na przeszkodzie, by ludzie potrafili traktować się wzajemnie w sposób życzliwy pomimo różnic – od tego jest np. moralność i zasady chrześcijańskie. Przecież ten gruntownie wykształcony facet może pójść na mecz do knajpy z tym niewykształconym, będą pić piwko oglądając rywalizację w telewizorze i będą się świetnie bawić.
Co innego predyspozycje, umiejętności, pochodzenie, wykształcenie, wiedza, majętność, etc., a co innego prawo. Ludzie mają być równi właśnie wobec mądrze skonstruowanego prawa, by mieli poczucie sprawiedliwości. Istotne jest, by ludzie ubożsi nie mieli poczucia, że są gorzej traktowani przez sądy, bo są biedni. W państwie, którego bym sobie życzył, nie wołano by, że ludzie są sobie równi, natomiast dla sędziego, czy instytucji państwowych zdecydowanie by byli. W socjalizmie mówi się, że wszyscy są równi, ale instytucje i sądy patrzą na ludzi zupełnie odwrotnie. W moim modelu kradnący minister traktowany byłby jak złodziej (tyle, że osobno odpowiadałaby za kradzież, a osobno za zdradę, bo pełnił funkcję państwową). W socjalizmie minister traktowany jest jak ktoś zdecydowanie lepszy i najczęściej w ogóle unika odpowiedzialności. Podobnie osoby prywatne, które mają znajomości…
Rozwinąłem tu nieco (choć tylko w zarysie) kwestię równości, bo jest ona kluczowym elementem systemu, który Polsce zaaplikowano. Nie ma obecnie żadnej równości wobec prawa, wmawia się natomiast fikcyjną równość międzyludzką, by przykryć wady i niedomagania demokracji oraz bredzi o demokratycznym państwie prawa. Jednym z dowodów na to, że system ten opiera się na absurdalnych założeniach jest przeświadczenie większości obywateli, że ich głos kompletnie nic nie znaczy. I nie mówię już o 55-60% tych niegłosujących, ale również o tych, którzy głosują i to samo mówią. Zadziwiająca sprawa? Facet i babka, którzy są równani z największymi geniuszami kraju, z postaciami wybitnymi, uważają, że nic nie znaczą, że ich głos się nie liczy, że nie maja żadnego wpływu.
No właśnie, nic dziwnego w tym nie ma. Jeśli ludzie w ogóle nie interesują się polityką (zupełnie to prawidłowe i normalne zachowanie, ogólnie rzecz biorąc), wybierają na podstawie jakichś pustych hasełek, albo nie głosują wcale, a żyje im się kiepsko, bo kolejne rządy są coraz głupsze czyli coraz bardziej socjalistyczne, to nie może zaskakiwać takie podejście do prawa głosu.
Ale dlaczego wybierani są tacy politycy (choć „politycy” to za dużo powiedziane)? Ano dlatego, że demokracja to taki festiwal mody, tyle, że tutaj nie kreatorzy mody decydują co zaprezentować, a publika.
No i doszliśmy teraz do kwestii zasadniczej, która jest charakterystyczna dla demokracji nie tylko w naszym kraju (dotyka również USA, o Europie nie wspominając), ale u nas ma się dobrze właśnie z powodu takiej a nie innej historii:
co musi zrobić polityk, by zwyciężyć w Polsce w dowolnych wyborach (ale nas najbardziej interesują te do sejmu)?
Musi dobrze wyglądać, ładnie się uśmiechać, sprawiać wrażenie szczerego i uczciwego, operować chwytliwymi, zapadającymi w pamięć sloganami i… obiecywać.
Jeśli tylko obiecuje, to swoje szanse zdecydowanie redukuje. Jeśli nie obiecuje, ale dobrze wygląda, to rzecz ma się podobnie. Polityk demokratyczny MUSI dobrze wyglądać i obiecywać.
No dobrze, ale obiecywać można różne rzeczy, np.: krew, pot i łzy. Można… ale krew, pot i łzy to coś, co może zrobić na ludziach wrażenie tylko w sytuacji, kiedy będą mieć nóż na gardle (kiedy np. wraże bombowce będą im burzyć chaty). W czasach pokoju obiecywanie trudów i wyrzeczeń, to strzał w stopę. I nie ma kompletnie żadnego znaczenia, że akurat trudy i wyrzeczenia to aktualnie najlepsze lekarstwo. Takimi obietnicami fundujemy sobie przegraną. Porażkę gwarantuje także w Polsce mówienie o prywatyzacji, wolnym rynku i kapitalizmie… ponieważ Polacy myślą wciąż jak przeciętny Homo Sovieticus, czyli mają mentalność niewolnika (najgorsze, że nie zdają sobie z tego sprawy, psychologia uczy bowiem, że zdanie sobie sprawy ze źródła problemu to pierwszy przystanek na drodze do wyleczenia).
Tutaj znowu mamy wpływ tego, o czym pisałem: uwarunkowań historycznych. Aspekt interwencjonizmu państwowego, czy socjalizmu trzeba nieco rozwinąć, żeby lepiej zrozumieć źródło problemu.
Interwencjonizm, mówiąc oględnie, polega na wtrącaniu się państwa w różne dziedziny życia społeczeństwa, w tym w dziedzinę najszerszą: w gospodarkę. Państwo socjalistyczne (w wersji lajtowej) zakłada, że ludzie są małymi, zagubionymi dziećmi, które są głupiutkie i nieodpowiedzialne i musi o nie zadbać, żeby owe dzieci nie narobiły głupot i sobie nie zaszkodziły. Mamy więc tutaj do czynienia z sytuacją, w której państwo (bez wersji dla wrażliwych) uważa swoich własnych obywateli za kompletnych idiotów i stosuje wobec nich prewencję na szeroką skalę… a obywatele potwierdzają, że są idiotami, bo godzą się na to i w dodatku te działania państwa sponsorują. Na tym m.in. polega mentalność Homo Sovieticus.
No dobrze, ale w co to państwo się tak wtrąca, jakie to dziedziny? Przecież wiele dziedzin jest strategicznych, ważnych dla państwa! Tak, każda, na którą zgodzą się obywatele, a obywatele przyzwyczajeni do socjalizmu godzą się praktycznie na wszystko. Państwo ma zresztą tendencję do stopniowego zagarniania kolejnych sektorów. Wymieńmy zatem kilka „gałęzi”, które są w łapach państwa lub państwo ma na nie ogromny wpływ:
edukacja każdego szczebla, tzw. służba zdrowia, sektor farmaceutyczny, sektor bankowy, media, oraz wszystkie sektory, w których wymagane są państwowe koncesje i pozwolenia (których jest, zdaje się, blisko 300). Mamy też sporo spółek skarbu państwa i rozmaitych przedsiębiorstw.
Wszystkie sektory będące pod wpływem państwa są niejako od niego uzależnione. Najbardziej uzależniona jest tzw. budżetówka, czyli te sektory gospodarki, w których pracodawcą jest państwo. Obywatele z tych sektorów zazwyczaj nie zdają sobie sprawy, że nie płacą podatków. Tak jest np. w przypadku nauczycieli.
Wiem, podnosi się właśnie wrzask, ale proszę o spokój, zaraz wyjaśnię (choć niektórym zainteresowanym zrozumienie tego faktu może przyjść z trudem).
Załóżmy, że pracownik Iksiński zostaje zatrudniony jako nauczyciel w szkole państwowej. Załóżmy, że dostaje on 2500zł brutto, 1500zł netto. Kto mu płaci? Pracodawca czyli państwo (obojętne na jakim szczeblu).
Skąd państwo ma pieniądze? Z rozmaitych podatków (różnie nazywanych). Czy pan Iksiński płaci podatki? Teoretycznie tak, w końcu dostaje kwitek, na którym jest rozpisane ile płaci na emeryturę, ile na NFZ, ile podatku, etc. Rzecz w tym, że te pieniądze nie pochodzą od pana Iksińskiego. Państwo przelewa po prostu z pustego w próżne, dokonuje zabawy w przekładanie z jednej kieszeni w drugą, obojętne jak to nazwiemy. Od pracy pana Iksińskiego nie przybywa pieniędzy w budżecie, ponieważ pan Iksiński niczego nie produkuje. Ktoś może powiedzieć, że w przyszłości ludzie, których edukował pan Iksiński wejdą na rynek, zostaną przedsiębiorcami i będą płacić podatki. Jasne, ale równie dobrze mogą zostać nauczycielami pracującymi w państwowych szkołach, pielęgniarkami w państwowej służbie zdrowia, dziennikarzami w TVP, albo bezrobotnymi. Innymi słowy: tu i teraz pan Iksiński nie generuje żadnych wpływów do budżetu, ale generuje wydatki budżetowe. Mówiąc najprościej: jest na utrzymaniu tych, którzy działają na rynku prywatnym.
Co zatem decyduje o dobrobycie kraju? Rynek prywatny. A jaka forma rynku prywatnego jest najszersza? Tzw. wolny rynek. No dobrze, ale w Polsce budżetówka obejmuje spory odsetek obywateli, to oni są winni? Czy to oni są powodem, że nie prosperujemy dobrze, a w zasadzie jedziemy po równi pochyłej (wystarczy spojrzeć na zadłużenie państwa)? Częściowo. Ale oni nie zadają sobie z tego sprawy, więc ich odpowiedzialność jest ograniczona. Dlaczego? A zastanówmy się czego chce przeciętny pracownik. Zapewne chce mieć dobre warunki pracy czyli mieć stosunkowo mało godzin do przepracowania, dużo wolnego, dobrą pensję, zabezpieczenie socjalne i zdrowotne. Czy to grzech? Nie, to całkowicie normalne. Ale przypomnijmy sobie co to oznacza. Otóż pracodawcą osób pracujących w sferze budżetowej jest… PAŃSTWO, a ono ma pieniądze od osób pracujących w sektorze prywatnym.
Do kogo zwracają się o podwyżkę ludzie z budżetówki? Do ministrów i premiera oraz do posłów.
I tu dochodzimy do sedna:

utrzymywanie rozbudowanej sfery budżetowej + danie ludziom z tej sfery prawa głosu = bankructwo państwa

Dlaczego? Już to wyjaśniłem, ale powtarzam, bo u niektórych pewne prawdy powodują szok: „budżetówka” chce zarabiać więcej, a więc oczekuje od demokratycznych polityków, że dadzą „jej”, po wyborach, podwyżki i zmienią prawo tak, by warunki pracy były bardziej komfortowe. Patrząc na sektor edukacyjny widać, że np. nauczyciele to nie tylko jeden z najbardziej sfeminizowanych zawodów, ale też (nie bez związku z płcią) „zlewicowany”. Ale socjalistyczne myślenie nie dotyczy tylko nauczycieli (w ich przypadku to rzecz o tyle istotna, że maja wpływ na dzieci, a więc na to jak będą myśleć przyszłe pokolenia)
W budżetówce funkcjonują też w najlepsze rozmaite związki zawodowe, które notorycznie szantażują władze groźbą strajków, jeśli te władze nie spełnią jakichś tam postulatów. Władze muszą się z nimi liczyć, bo w przeciwnym razie może się to skończyć miasteczkiem namiotowym, albo płytami chodnikowymi w oknach.
Okazuje się zatem, że głównym zainteresowanym, kiedy przychodzi do wyborów, jest sfera, która jest całkowicie niemal uzależniona od państwa. Ludzie ci nie wiedzą jak funkcjonuje rynek, nie wiedzą do czego służy państwo, prezentują myślenie niewolnicze („państwo to mój pan i on o mnie zadba”), są na utrzymaniu sektora prywatnego, ale… MAJĄ PRAWO GŁOSU.
Boją się prywatyzacji, bo wychowano ich w przeświadczeniu, że kapitalizm to straszliwy system wyzysku, więc nie chcą zmieniać systemu. Chcą wyższych pensji i lepszych warunków socjalnych.
Co ma zatem obiecywać polityk, by wygrać wybory? Najprościej odpowiedzieć na to pytanie innym pytaniem: co do tej pory obiecywali zwycięzcy wyborów w Polsce?
Warto zauważyć, że PO, która ogłaszała się partią liberalną, zdobyła popularność nie dlatego, że przeciętny wyborca wie, co oznacza liberalizm gospodarczy. Wygrała wybory w 2007 roku tylko dlatego, że sprzyjały jej media niszczące partię konkurencyjną (w sensie walki o władzę) czyli PiS.
Czego pragną ludzie? Szczęścia, zdrowia i bogacenia się w spokoju. A co obiecywała PO? Ano wszystkie te rzeczy. Łatwo coś sprzedać, kiedy najpierw wzbudzi się potrzebę. I PO taką potrzebę wzbudziła. Nie, nie potrzebę wolnego rynku, reformy finansów publicznych, i tym podobnych, istotnych spraw. Wzbudziła w wyborcach potrzebę… spokoju i miłości. Spytam więc raz jeszcze: czego pragną ludzie?

A jeśli ktoś powie, że piszę nieprawdę, to niech mi wyjaśni dlaczego w sytuacji, w której PO nie realizuje żadnych swoich postulatów (bo nawet spokój i miłość poszła w cholerę, kiedy zaczęła się gra krzyżem; gra, powiedzmy to jasno, na której najbardziej zyskuje SLD, a najwięcej traci PiS, więc trudno przyjmować do wiadomości, że winny wszystkiemu jest… Jarosław Kaczyński, jak próbują ludowi wmówić członkowie PO), ludzie nie stoją pod sejmem, siedzibą poszczególnych ministerstw i kancelarią premiera z taczkami, w celu wywiezienia kłamców poza Warszawę, na jakieś wysypisko? Czemu ludzie nie oprotestowali masowo podwyżki podatków – działania antyliberalnego, stricte socjalistycznego?

Co zatem zrobić, żeby coś zmienić?
Na początek ograniczyć prawo głosu (nie prawo wyborcze). I proszę nie wrzeszczeć, że to zwalczanie demokracji. Nie robi to na mnie wrażenia, bo nie jestem demokratą. Podaję przyczynę obecnego stanu państwa i przedstawiam sposób, który ma pomóc problem zniwelować. Jeśli prawo głosu będą mieli ludzie będący na utrzymaniu państwa i z niego żyjący (przypomnę, że dotyczy to również URZĘDNIKÓW PAŃSTWOWYCH wszystkich szczebli, których jest coraz więcej), a ludzi tych będzie wielu, bo państwo poprzez interwencjonizm produkuje kolejne etaty zależne od państwowego garnuszka, to w tym kraju na lepsze nie zmieni się NIC. I to stwierdzenie nie jest przejawem pesymizmu, to po prostu racjonalne podejście do sprawy.

Myślmy więc pro rynkowo, pro wolnościowo i przekazujmy te myśli dalej. Do wolnego rynku można ludzi przekonać, a z myślenia wolnościowego nie przechodzi się już na ciemną stronę mocy, czyli na socjalizm.

Pani redaktor w Superstacji goszcząc niedawno Janusza Korwin Mikkego, powiedziała rzecz znamienną: pytałam polityków, czy znają państwo, w którym system zmieniono z kapitalistycznego na socjalistyczny i w kraju tym nastąpiła ogólna poprawa po tym zabiegu; nieodmiennie zapadała cisza. Takiego państwa historia nie zna.
W odwrotną stronę działa to zawsze.

[EDIT 29.09.2010]
http://finanse.wp.pl/gid,12712394,galeria.html?T%5Bpage%5D=1
Lewactwo zbiera żniwo własnej, bezdennej głupoty.